Dzisiejszy post będzie nieco bardziej ogólny i syntetyczny. Chciałem się pochylić nad pewnym problemem z którym prędzej czy później spotkał się każdy chory, szczególnie chory przewlekle. Do opisania tego zjawiska natchnęła mnie ostatnia rozmowa z kolejną chorą osobą, u której pojawił się ten sam schemat, to samo zjawisko więc od razu rzuciło mi się w oczy to, że rządzą tym pewne proste mechanizmy. Tytuł wpisu może nie jest najszczęśliwszy. Anatomia umysłu chorego to nie to samo co anatomia chorego umysłu.
O czym mowa? O reakcji otoczenia na fakt choroby u osoby bliskiej oraz zachowania chorego w obliczu dolegliwości nad którymi ten stracił kontrolę. Nie zliczę sytuacji kiedy ktoś mówił mi: „Ale czemu nie chcesz jeść? Przesadzasz, nie może Cię tak brzuch boleć”, albo: „10 razy w toalecie? Niemożliwe, ściemniasz”. Parę dni temu musiałem na cały dzień wybyć z domu, a że od rana czułem się jakbym zjadł tytkę gwoździ, jedyne co mi pozostało to loperamid i całodniowa głodówka. Mimo, że rodzina wie, że choruję to nadal padały słowa: „Czemu nie chcesz jeść? Nie myśl o chorobie i jedz”. Ileż można wysłuchiwać takiego gadania? Ileż można tłumaczyć, że to nie jest żaden kaprys tylko konieczność…
Oczywiście problem braku zrozumienia u innych ludzi to chleb powszedni. Na każdym kroku można trafić jakąś uszczypliwą uwagę, kąśliwy komentarz czy bolesną kpinę. Czemu ludzie nie potrafią zrozumieć, że nikt o zdrowych zmysłach nie katuje się i nie ogranicza swojego życia na własne życzenie?
W ekonomii (a dokładniej austriackiej szkole ekonomii) funkcjonuje pewne prawo, które leży u źródła wszystkich innych praw ekonomicznych (wszak ekonomia to nauka opisująca działanie człowieka i zbiorowości ludzi w kontekście ograniczonych zasobów). Prawo to mówi o tym, że człowiek działa, działa żeby zastaną rzeczywistość przekształcić w przyszły, bardziej pożądany stan. Podejmuje kalkulację oraz dobiera środki oraz działania po to aby osiągać pewne, subiektywne cele, które w jego odczuciu poprawią jego sytuację i zbliżą go do bardziej szczęśliwego stanu. Człowiek nie ma nigdy pewności, że jego działania okażą się trafne ale w pewnym kontekście są one dla niego optymalne. To samo tyczy się osoby chorej. Jeśli rezygnuje ona z jedzenia, ogranicza pewne aktywności życiowe, szuka rozwiązania swoich zdrowotnych zagadek w miejscach czasem nawet absurdalnych, to robi to, ponieważ liczy, że działania te poprawią jego stan. Ja nie jem cały dzień by móc chociaż na chwilę poczuć się normalnie i bez bólu i strachu wyjść z domu, gdziekolwiek. Wyżej cenię sobie te chwile „normalności” niż głód, który wykręca mi żołądek. Jestem na rygorystycznej diecie nie dlatego, że mam taki kaprys, a dlatego, że szukam jakiegokolwiek środka na poprawę samopoczucia. To chyba nie jest zbyt trudne do zrozumienia, prawda?
Otoczenie nie potrafi więc zrozumieć nawet najbardziej elementarnego mechanizmu, którym kieruje się chory i dotyczy to dowolnej choroby. Zamiast „atakować” chorego czemu robi tak, a nie inaczej, nikt nie zapyta, czemu wybiera tę, a nie inną drogę. Praktycznie zawsze padają oskarżenia o przesadzanie, przewrażliwienie, symulowanie dolegliwości. Lekarz, który wciska choremu hipochondrię również nie zadaje sobie ani grama trudu, żeby wytłumaczyć sobie, że z jakiegoś powodu chory wybiera wizytę u lekarza, a nie jedną miliona innych, ciekawszych czynności jakimi się można zająć. Powodami są zazwyczaj słabnące samopoczucie, dolegliwości czy strach.
To proste jak budowa dzidy. Jeśli ja słyszę, że ktoś chodzi od lekarza do lekarza z dolegliwościami, które nie mieszczą mi się w głowie to od razu włącza mi się w głowie światełko. Przecież coś musi powodować, że ten ktoś źle się czuje, coś go boli lub mu przeszkadza. Nic przecież nie dzieje się bez przyczyny.
A najgorzej mają się ci, którzy nie mają jednoznacznej diagnozy. Wtedy kontakt z otoczeniem powoduje tylko coraz to większy zawód. Chociaż pozytywem jest to, że jak na dłoni potem widać, kogo stać na więcej wyrozumiałości i współczucia, a kto jest ich pozbawiony.
Anatomia umysłu chorego nie jest więc tak zagmatwana jak mogłoby się wydawać na początku.