Jesienny spadek formy dopadł chyba i mnie. I to nawet nie z powodu samych dolegliwości jelitowych, które nadal utrzymują się na tym samym poziomie, co z powodu kompletnego załamania psychiki… Szczerze mówiąc, nie chce mi się już szukać rozwiązań i kombinować, jak tu z całego tego bałaganu wyjść…
Byłem tydzień temu na meczu siatkówki. Znajomy mnie namówił, żebym wreszcie wyszedł z domu. Toalety były pod nosem więc pozwoliłem sobie na taką ekstremalną rozrywkę jak właśnie wyjście między ludzi. Oczywiście odpowiednio za to zapłaciłem kilkoma wizytami w toalecie ze stresu, że na mieście mnie dopadnie… Paranoja. Nie potrafiłem ani 5 minut uwagi skupić na tym co działo się na boisku. Nie dość, że wierciło mi w brzuchu to jeszcze nie potrafię oderwać się od chorych myśli, które kompletnie mnie paraliżują. Widząc graczy, często młodszych ode mnie, widziałem ludzi zdrowych, silnych i sprawnych, którzy robią to co kochają. Ja mogłem tylko siedzieć i kalkulować, czy zdążę do toalety czy też nie. Przypomniały mi się również czasy kiedy to ja byłem sprawny i potrafiłem cieszyć się tym co robię i co mnie otacza. Potem przyszedł GBS który zostawił trwały ślad. Sport poszedł w odstawkę. Znalazłem jednak drugą, nawet silniejszą miłość – podnoszenie ciężarów. Tego chyba mi najbardziej brakuje z całej puli zajęć, które uniemożliwia mi choroba. Wracałem w liceum do domu i oddawałem się rytuałowi ćwiczenia, który fizycznie mnie niszczył ale psychicznie całkowicie rozładowywał i pompował we mnie pozytywną energię.
Widziałem tych dobrze zbudowanych facetów, których sprawność robiła wielkie wrażenie. Najbardziej bolało mnie to, że ja nawet choćbym na głowie stanął, nigdy takiego poziomu już nie osiągnę. Nerwów w moich nogach nie ma wcale, colitis sobie hula jak mu się podoba. Do tego sterydy, które prędzej przyprawią mnie o konieczność noszenia stanika niż o pełne zdrowie… Tęsknię za czasami kiedy miałem wrażenie, że coś jeszcze zależy ode mnie. Teraz czuję, że pozostaje mi tylko godzić się ze wszystkim…
Kolejną rzeczą, która mnie rozstroiła kompletnie jest to, że spotkałem kiedyś Kobietę, która chciała zaakceptować mnie takiego jaki jestem ale ja wszystko spieprzyłem. Ja i mój przyjaciel colitis. Powoli się odizolowując, mając wątpliwości czy to ma sens, czy jest sens zawracać komuś głowę sobą i całym pakietem chorób? Na efekty nie musiałem długo czekać. Każdy ma ograniczone pokłady cierpliwości, mam więc to na co sobie zapracowałem.
Zbliża się powoli kres mojej edukacji. Przeciągnęło się to strasznie ale sam dziwię się, że mimo tylu nieobecności na zajęciach udało mi się to wszystko jakoś pospinać w całość… Praca magisterska rodzi się w wielkich bólach. Dołuje mnie fakt, że moi znajomi z kierunku już dawno wszystko zrobili i teraz zajmują się życiem na serio a ja modlę się tylko, żeby jutro mniej bolało… Nie umiem zebrać myśli. Jeśli nawet uda mi się wyrobić z pracą i obronić ją chociaż na 3 to co potem? Gdzie pójdę do pracy wiedząc, że jak brzuch rano boli to nie dam rady nawet do niej dojechać? Przeraża mnie to wszystko i całkowicie pozbawia woli walki. Pisanie tej pracy nie daje mi żadnej radości bo wiem, że zaraz za nią, nadal nic prócz colitisu nie ma…
Jedna tylko myśl mi już przyświeca… Jedynym ratunkiem jest akceptacja wszystkiego jak leci, nikt nie jest cudotwórcą…