Mam dziwne poczucie, że mój skromny blog ma coraz cieńszą warstwę merytoryczną i cały ten interes zaczyna się zwijać w kłębek. Ostatnio nawet nie mam ochoty śledzić tych wszystkich medycznych nowinek, a i chyba pomysły mi się skończyły na jakąś sensowną treść. Pozwolę sobie zatem kontynuować ten zniżkowy trend i dorzucę do tego kolejny post, głównie z moimi żalami. Pora więc na małe wiadro żółci. Jeśli zatem ktoś nie jest zainteresowany czytaniem kolejnego wyziewu mojego rozgoryczenia, polecam nie czytać dalej!
Dzisiaj jest kolejny dzień, kiedy czuję się jak tykająca bomba. Scenariusz standardowy: poranne śniadanie, bóle brzucha, kibel i fruwająca w kichach woda, albo raczej piana. Nie mam już żadnego pomysłu na to, co może być we mnie nie tak. A, już wiem. To przecież wszystko wina mojej głowy, zapomniałem.
Coraz częściej nachodzą mnie smutne refleksje, że udało mi się już dotrzeć do nieprzekraczalnej dla mnie ściany. Kulminacja gówna, której źródłem jest jakaś niezbadana siła zapisana mi chyba w genach bo jak się okazuje, starsze pokolenia też pewne problemy ze zdrowiem miały. Tyle, że ja pozbierałem po trochę prawie od każdego bo jeśli ja mogę mieć pecha, to będę go miał.
Od najmłodszych lat były ze mną jakieś problemy. A to z czytaniem jakieś trudności (inni już płynnie czytali w szkole, a ja nadal ledwo cedziłem słowa), a to potem jakieś zapalenia płuc, a to jakieś autystyczne zapędy i inne cuda. Zawsze byłem typowym introwertykiem, Jung mógłby mnie traktować jako punkt odniesienia w tej materii. Być może to tylko moje odczucie ale bycie introwertykiem to udręka w tym „dynamicznym” świecie. Na dodatek zawsze byłem małym grubasem bo wolałem układać klocki niż biegać za piłką. Sytuacja zmieniła się mocno kiedy w szóstej klasie podstawówki przeprowadziłem się na wieś. Poznałem mnóstwo ludzi w nowej szkole, polubiłem ruch, a pomoc w pracy fizycznej przy budowie domu sprawiała mi mnóstwo frajdy. Sielanka nie trwała jednak za długo.
Bardziej wytrwali Czytelnicy mojego biednego bloga zapewne wiedzą, że jestem jednym z nielicznych, którzy mieli zaszczyt przejść zespół Guillain-Barre. To było prawdziwe piekło, tym bardziej, że jako smarkacz nie za bardzo wiedziałem co i z czym się je. Wiedziałem tylko, że boli jak jasna cholera i, że coraz ciężej jest mi napinać jakiekolwiek mięśnie. Wyszedłem ze szpitala, prawie o własnych siłach jednak z nadzieją, że teraz już będzie dobrze. Wiedziałem, że czeka mnie długa rehabilitacja. Choć większość wydarzeń z tamtego okresu już wyparowało z mojej głowy, pamiętam, że po powrocie do domu usiadłem i się rozpłakałem. Miałem wrażenie jakbym wrócił z zaświatów.
Mając 15 lat, uczęszczając do trzeciej klasy gimnazjum wiedziałem już, że moje życie raczej nie będzie takie samo jak pozostałych dwudziestu kilku osób w klasie, z którym codziennie się widywałem. Od gimnazjum dzieli mnie jakieś 1.5 km, co w tamtym czasie było dla mnie dystansem nie do pokonania. Żeby więc jakoś się do szkoły dostać musiałem jeździć na rowerze, nawet w środku najgorszej zimy. W ciągu tygodnia, praktycznie wszystkie popołudnia oznaczały dla mnie wizytę w przychodni rehabilitacyjnej. Podczas kiedy znajomi grali w nogę, bawili lub uczyli, czy też podrywali koleżanki, ja siedziałem w przychodzi machając nogami i rękami wierząc, że to pozwoli mi wrócić do pełnej sprawności. Po czasie niestety widzę, że kilka lat rehabilitacji, potu i łez, moich i moich rodziców poszły na marne. Niedowłady w podudziach, zaniki w lewym udzie i inne problemy pozostały i będę mi towarzyszyć już do końca. Nadal przejście 1.5 km to dla mnie wyczyn, a kuśtykanie już teraz powoduje u mnie ból i problemy, z którymi pewnie niebawem wyląduję u kolejnego lekarza. A no i wizja kolejnej zimy i odmarzających nóg i palców pomimo „zbroi” z kilku warstw odzieży. Czuję, że zawiodłem. Nie umiem powiedzieć sam przed sobą, że zrobiłem wszystko, żeby być zdrowy. Czuję, że przegrałem ze swoim ciałem. Najbardziej szkoda mi jednak wysiłku moich rodziców.
Potem przyszły czasy liceum, przebiedowane lepiej lub gorzej. To chyba były ostatnie lata, kiedy życie jeszcze sprawiało radość i miało jakiś sens. Wszystko jawiło się jak wielka niewiadoma, a ja wierzyłem, że skoro może być dobrze, to może akurat tym razem będzie. I było! Udało mi się zdać maturę i dostać na studia, na których mi zależało. Poznałem wielu wartościowych ludzi i pomimo początkowych trudności i „szoku pierwszoroczniaka”, udawało mi się zaliczać kolejne sesje w terminach. No ale przecież nie byłbym sobą gdybym nie wdepnął w jakieś egzotyczne gówno. Tutaj zaczyna się już historia mojego brzucha, który powoli się rozkręcał. Początkowo, zapewne jak każdy chory, stawiałem temu opór. W ostateczności przyjąłem jednak pozycję wycofania, rezygnacji ze „zbędnych” aktywności i ucieczki od świata, który ciągle coś ode mnie chciał, a tymczasem ja zwijałem się w toalecie. Ile razy miałem w głowie plan wzięcia dziekanki, nie jestem w stanie nawet zliczyć. Ostatecznie stałem się tchórzem, który ucieka przed życiem i tym, że kolejny raz sraczka krzyżuje mi plany.
Czuję, że zawiodłem. Zawiodłem siebie i rodziców, którzy dokładali wszelkich starań, żebym miał możliwość osiągnięcia czegokolwiek. Nie przesadzę zbytnio jeśli powiem, że moim jedynym osiągnięciem jest gówno. Dosłownie. Na chwilę obecną nie widzę już szansy na to, że te dolegliwości chociaż trochę ustąpią, chociaż na tyle, żeby mógł podjąć się jakiejś normalnej, życiowej działalności. Życie znowu rysuje się jako wielka niewiadoma, jednak tym razem do wyboru mam same beznadziejne scenariusze. Żaden z nich nie przewiduje normalnego życia, żony, dzieci, domu i spokojnej pracy.
Nie mam nawet do kogo gęby otworzyć bo wszystkich znajomych, również tych bliskich „olałem” twierdząc, że po co komu człowiek-sraczka. Tyle dobrze, że chociaż na blogu mam możliwość się wypłakać jak ostatnia łajza.
9 września mam wizytę u nowej pani Doktor, którą polecił mi ktoś z dalszej rodziny. Może świeże spojrzenie na moją historię zaowocuje jakimiś istotnymi wnioskami.
Wielkimi krokami zbliża się również termin składania papierów w celu przedłużenia orzeczenia o niepełnosprawności. Znowu cała ta papierologia i urzędniczy syf. Tym bardziej mnie to irytuje, bo niby na jakiej podstawie ktoś myśli, że moje nerwy się w cudowny sposób zregenerują? Niedawno też minął termin przydatności mojej karty parkingowej. Mając umiarkowany stopień niepełnosprawności z powodu schorzenia neurologicznego i uszkodzenia narządu ruchu nie mogę korzystać ze specjalnych miejsc parkingowych. Nie, bo nie. No i jeśli mnie sraczka przyciśnie i jednak zaryzykuję zatrzymanie się na miejscu dla niepełnosprawnych żeby „szybko” doczłapać do toalety to grozi mi wysoki mandat.
To byłoby chyba na tyle. Nieco mi ulżyło po wylaniu z siebie tych wszystkich żali. Mogę iść w spokoju przegrywać moje życie dalej.